grudnia 10, 2023

Mój najlepszy podkład - Eveline Satin Matt

Mój najlepszy podkład - Eveline Satin Matt

Czas naprawdę szybko leci, bo za dwa tygodnie mamy już święta! Zresztą czas od ostatniego wpisu też zleciał w mgnieniu oka i nawet nie zdałam sobie sprawy, że znów zniknęłam, haha, a moją regularność diabli wzięli. No ale cóż, nie będę znów tego analizować. Ten przedświąteczny czas zawsze jest pełen zajęć i planów i za to go kocham. Najważniejsze jednak, że w końcu wzięłam się za pisanie! A dzisiaj wracam do Was z wpisem kosmetycznym, którego bohaterem będzie podkład Eveline Satin Matt

To raczej nic odkrywczego, że dobranie idealnego podkładu jest prawdziwym wyzwaniem. Poszukiwania sprawdzonego produktu mogą nawet trwać latami i nie tyle chodzi tu o odcień podkładu, ile po prostu o jego jakość i finalne wykończenie. Na szczęście w tym wpisie z radością stwierdzam, że udało mi się znaleźć idealny podkład. Jest nim właśnie Eveline Satin Matt.

Trudno zaprzeczyć, że jego opakowanie wygląda dość niepozornie. Szczerze powiedziawszy, będąc w drogerii, rzadko zwracałam uwagę na podkłady w takiej tubce. Dla mnie wyglądały one dość tanio i uważałam, że muszą być mniej wydajne. Nic bardziej mylnego. Podkład Eveline Satin Matt to zdecydowanie dotychczas mój najlepszy podkład. Nie dość, że jego cena jest dość niska, to naprawdę starcza na długo przy codziennym użytkowaniu. To już moje drugie opakowanie i jestem po prostu zachwycona.

Jaki zapewnia efekt?

Podkład Eveline Satin Matt zrobił na mnie największe wrażenie oczywiście ze względu to, jak się prezentuje na mojej buzi. Szczerze mówiąc, nie pamiętam, aby jakikolwiek inny produkt zapewnił mi kiedyś tak piękny efekt. Jest on nie tylko dobrze kryjący, ale także gwarantuje ładne, matowe wykończenie. Świetnie się z nim pracuje, doskonale się rozprowadza i się nie waży. Na mojej mieszanej cerze sprawdza się naprawdę znakomicie i nawet po całym dniu noszenia nadal wygląda dobrze. Co też istotne, nie ściera się, a jego krycie tak mi odpowiada, że chętnie stosuję go zarówno na co dzień, jak i na większe okazje. Pięknie też wygładza skórę i tak, jak obiecuje producent, minimalizuje nawet widoczność porów, które są dla mnie dużym problemem. Ciężko mi tak naprawdę wskazać jakiekolwiek wady tego podkładu. Jest rewelacyjny i mam nadzieję, że moja ocena się tutaj nie zmieni.

Mój odcień to 103 Natural. 

Myślę, że podkład śmiało można testować przy każdym rodzaju cery. Mam znajome, które także z niego korzystają i go bardzo chwalą!

Znacie ten podkład? Co myślicie?

Do następnego! 

listopada 18, 2023

|5| Movie favourites

|5| Movie favourites

Hej!

W tę pochmurną sobotę, choć w niektórych częściach Polski już bardzo śnieżną, wracam do Was z kolejnym wpisem. Cieszę się, że tak, jak sobie to obiecałam, znów siadam do pisania i czerpię z tego radość. Mimo wszystko regularność na blogu jest trudna i już nie raz zdążyłam się o tym przekonać. Chcę jednak pisać o rzeczach, które faktycznie mnie i Was interesują. Dlatego też bez zbędnego przedłużania przejdźmy już do tematu postu. Dzisiaj są to kolejni ulubieńcy filmowi, choć w zestawieniu znajdą się też dwa seriale! Dawno nie było tego typu wpisu, a poza tym jesień nadal trwa w najlepsze i jest ona świetnym czasem na nadrobienie zaległości filmowych. W tym okresie jesienno-zimowym zawsze właśnie oglądam dużo filmów, a jak nie filmów to seriali, które naprawdę przypadają mi do gustu. Jakie pozycje znalazły się zatem na przestrzeni ostatniego czasu?

Nigdzie


"Nigdzie" to film, który naprawdę trzyma w napięciu. Tego typu produkcje zdecydowanie są moimi ulubionymi. Ten film znalazłam na TikToku, na którym zresztą często pojawiają mi się różne propozycje zachęcające do obejrzenia. "Nigdzie" jest jednak też dość drastyczny, więc pewnie nie każdy się z nim polubi. Jeśli jednak jesteś fanem thrillerów i historii o przetrwaniu, myślę, że ten film również przypadnie Ci do gustu. O czym on natomiast jest? Już po samym plakacie można się zresztą domyślić. Film przedstawia losy kobiety, która znajduje się w kontenerze na samym środku morza. Ponadto jest ciężarna i zupełnie sama. Chwyta się różnych sposobów, aby po prostu przetrwać i zwołać pomoc. Jak to się jednak stało, że trafiła w tę zupełną nicość? Dowiecie się, jak obejrzycie film! A zdecydowanie warto go obejrzeć! Znajduje się on na Netflixie.

Skazany na śmierć


Jednym z dwóch seriali, które znalazły się na mojej liście ulubieńców, jest "Prison Break" czyli polski "Skazany na śmierć". W zasadzie jestem w trakcie jego oglądania, zaczęłam właśnie czwarty sezon, wiec powoli zmierzam ku końcowi. Jednak już po pierwszym odcinku wiedziałam, że obejrzę go w całości. Niesamowicie wciąga i także trzyma w napięciu. To kolejny dramat, thriller, obok którego nie przeszłam obojętnie (no cóż, to chyba mój ulubiony gatunek filmowy). Lecz jest to pozycja, w której pojawiają się również wątki miłosne, dlatego myślę, że spodoba się wielu paniom. Serial opowiada natomiast o losach dwóch braci, którzy trafiają do tego samego zakładu karnego. Po prawdzie jednak to młodszy brat prosi o umiejscowienie go w tym samym więzieniu. A dlaczego? Gdyż starszy brat ma być w najbliższym czasie stracony - wydano na niego wyrok śmierci za zabójstwo, którego nie popełnił. Zdecydowanie ktoś go wrobił, lecz władze pozostają w tej kwestii niewzruszone. Dlatego też młodszy brat Michael obmyśla dla nich dwojga plan ucieczki z więzienia. Czy on się powiódł? Aby się dowiedzieć, musicie obejrzeć serial. Jest to naprawdę świetna pozycja na jesienne wieczory! Jak już obejrzę całość, z pewnością wrócę do niej nie raz w przyszłości.

Turbulencje


Kolejnym ulubieńcem jest serial "Turbulencje", który zdobył naprawdę ogromną popularność. W tym roku wyszedł właśnie ostatni sezon, dlatego też tak naprawdę za jednym zamachem obejrzałam wszystkie odcinki. Serial wyróżnia się natomiast tym, że w fabule mają miejsce niewyjaśnione okoliczności, nawet paranormalne, a główni bohaterowie mają za zadanie się z nimi zmierzyć. Wszystko zaczyna się od pewnego lotu samolotem, a wraz z nim życie bohaterów przewraca się do góry nogami. Dlaczego? Ponieważ po wylądowaniu okazuje się, że samolot, którym lecieli, zaginął na 5 lat, a dla pasażerów lot trwał tylko kilka godzin. Jak to jest możliwe? Nikt nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, co tak naprawdę zaszło. Pasażerowie lądują więc w "przyszłości", a chwilę później mają do czynienia z innymi ciekawymi zjawiskami. Serial jest zatem świetną pozycją dla osób, które lubią nutę tajemniczości i nadnaturalne zjawiska w codziennym życiu. Ja szczerze nawet nie spodziewałam się, że tego typu "dodatki" będą mi się podobać. Lecz po obejrzeniu kilku odcinków szybko przekonałam się do tego serialu.

Wyścig z czasem


"Wyścig z czasem" to mój kolejny hit, ale nie rozumiem, jak wcześniej mogłam go nie obejrzeć! Ten film ma już przecież ponad 10 lat, a poza tym gra w nim Justin Timberlake, którego po prostu uwielbiam, haha. Amanda Seyfried to także świetna aktorka, którą najbardziej lubię za rolę w "Mamma Mia". Dlatego też przyszedł czas, aby w końcu nadrobić tę pozycję i cieszę się, że mnie ona nie zawiodła. Fabuła filmu również doskonale trzyma w napięciu, a to wszystko dosłownie za sprawą czasu, który ucieka, bo gdy ucieknie, bohaterów po prostu spotka śmierć. W fikcyjnym świecie filmu czas jest bowiem środkiem pieniężnym - trzeba pracować, aby go dostać i wieść spokojne życie. Istnieją jednak też inne metody. Czas można ukraść, lecz wiąże się to z dużym ryzykiem ze strony władz. Jeśli chcecie się dowiedzieć, jak główni bohaterowie zmierzyli się z uciekającym im czasem, sami musicie obejrzeć film! 

Chłopi


Kto by pomyślał, że film na podstawie "Chłopów" będzie cieszył się aktualnie tak dużą popularnością. A jednak! Ja sama nie spodziewałam się, że w końcu wybiorę się na ten film do kina i będę tak zadowolona po jego obejrzeniu. Szczerze Wam mówię, iż chętnie obejrzałabym go ponownie i w żaden sposób nie przypomina on żmudnego studiowania lektury w szkole średniej. Historia jest przedstawiona w tak ciekawy sposób, że nie dziwię się jego popularności. Poza tym dużą rolę odgrywa tutaj oczywiście fakt, że film jest w całości namalowany. Muszę przyznać, że robi to naprawdę duże wrażenie podczas oglądania, a z drugiej strony nawet nie przeszkadza w samym oglądaniu. Na początku byłam zachwycona tym, jak to się wszystko prezentuje i łączy w całość, a później nie zwracałam już w ogóle uwagi na to, iż film jest namalowany - byłam tak skupiona na fabule. Oczywiście nie będę jej teraz przytaczać, gdyż każdy z nas w zasadzie "powinien" pamiętać, o czym opowiadają "Chłopi". Wybierając się jednak na film, można sprawdzić, czy jeszcze cokolwiek pamiętamy z tej lektury. Co też istotne, film jest nominowany do Oscara i mam szczerą nadzieję, że go on otrzyma.

Igrzyska śmierci


W tych ulubieńcach zdecydowanie nie mogłam pominąć "Igrzysk Śmierci", a w zasadzie całej trylogii. Jestem jej naprawdę wielką fanką i praktycznie co jakiś czas wracam do ponownego obejrzenia każdej części. Wspominam o niej w tym poście też ze względu na premierę "Ballady ptaków i węży" czyli prequelu właściwych "Igrzysk Śmierci". Zamierzam wybrać się na ten film do kina w najbliższym czasie, dlatego też wypadało nieco odświeżyć pamięć i obejrzeć znów wszystkie cztery części. Tym razem jednak też nie zamierzam opowiadać o fabule filmów, gdyż wydaje mi się, że dla większości jest ona doskonale znana. No może, że są tu osoby, które jeszcze nigdy nie obejrzały chociażby pierwszej części "Igrzysk Śmierci". Jeśli tak, to gorąco zachęcam do obejrzenia całej serii filmów, a później wybranie się do kina na najnowszy prequel. Mam nadzieję, że się na nim nie zwiodę, gdyż czytałam książkę i byłam naprawdę zachwycona.

To już w zasadzie cała lista moich ostatnich ulubieńców. Oczywiście obejrzałam tej jesieni nieco więcej pozycji, jednak nie każda zasługuje na tak dużą uwagę jak filmy, które przytoczyłam w tym wpisie. Poza tym gdybym miała się tak rozpisywać na temat każdego filmu, który mi się po prostu podobał, to nie starczyłoby mi dnia, haha.

Znacie te filmy/seriale? Może niektóre sami oglądaliście? Jeśli nie, to są one świetnym rozwiązaniem na spędzenie jesiennego wieczoru pod kocem. 

Do następnego!

listopada 11, 2023

Recap of last two months

Recap of last two months

Nie ma co ukrywać, dorwało mnie wypalenie, jeśli chodzi o pisanie bloga. W tym roku naprawdę rzadko pojawiały się posty, zazwyczaj były to dwa na miesiąc, a teraz nie pojawił się żaden już od ponad dwóch miesięcy. Nie będę też zaprzeczać, że spadły mi zasięgi i między innymi z tego powodu miałam mniej motywacji do pisania. Jednak prowadzenie blog w dzisiejszych czasach jest już coraz mniej powszechne i też coraz mniej osób czyta takie blogi. Ale mimo wszystko postanowiłam dzisiaj tutaj zajrzeć - coś mnie tchnęło. Jest sobota, dzień wolny, a co więcej święto, więc brak obowiązków skusił mnie, aby w końcu się odezwać. Nie mam jednak pomysłu na konkretny wpis. Tego typu posty lubię raczej planować z wyprzedzeniem, a gdy po prostu nachodzi wena, piszę, co ślina na język przyniesie. Nie wiem, czy to dobre rozwiązanie, ale jestem, żyję i jedynie zabrakło mnie na blogu.

To już też moja stała wymówka, że ostatni czas był "intensywny". Trudno jednak zaprzeczyć, że nie był. Powrót na uczelnię, kolejny, cięższy semestr, tuż tuż pisanie pracy inżynierskiej. Ale było też mnóstwo miłych chwil. Ta jesień naprawdę obfituje w nowe doświadczenia i jestem za to wdzięczna. Zresztą poniekąd jestem też "jesieniarą". Lubię te kolory w tej porze roku, totalnie przepadam za ciepłymi herbatkami i wieczorami pod kocem, oglądając serial na Netflixie. W tym roku nie obyło się też bez pieczenia cynamonek - to już moja tradycja! Poszerzyłam nawet swoje horyzonty i pierwszy raz w życiu upiekłam murzynka. Może nie wyszedł rewelacyjny, ale najważniejsze, że był smaczny. Byłam też pierwszy raz na meczu piłki nożnej i bardzo mi się podobało, choć nigdy bym nie pomyślała, że mecze będą mnie tak intrygować, haha. Spełniłam także moje małe marzenie i poszłam z mamą i z siostrą na koncert muzyki filmowej. Zawsze chciałam na taki iść i chętnie poszłabym ponownie, był naprawdę świetny. W tym roku byłam też pierwszy raz na przebieranej imprezie halloweenowej. Chciałam, żeby mój strój wyglądał naprawdę fajnie, więc pokusiłam się nawet na jego zamówienie. A przebrałam się za policjantkę. Wiem, że jest to dość banalny pomysł, ale byłam zadowolona, jak to finalnie wyszło, haha. Niestety tej jesienie nie obyło się też bez choroby. Na zmianę pogody zawsze pojawia się jakieś choróbsko, ale cóż. Ważne, że już z niego wyszłam i mam nadzieję, że się wiecej nie pojawi!

A jakie mam plany na najbliższy czas? Przede wszystkim nie mogę się doczekać grudnia i sezonu świątecznego, gdyż obecne wystawy sklepowe już obfitują w piękne świąteczne dekoracje, od których zakupu trudno się powstrzymać. Poza tym uwielbiam kupować prezenty, stroić choinkę i piec pierniczki (chociaż w moim przypadku chyba bardziej je wycinać w foremkach, haha). Chciałabym też faktycznie teraz podziałać coś na blogu, póki mam tę wenę i póki jeszcze jest sporo wolnego czasu. Obiecuję się zatem zmobilizować i przygotować naprawdę fajne wpisy. Wyczekujcie!

A tutaj wrzucam Wam jeszcze kilka zdjęć z ostatniego czasu:







Jedzenie to zdecydowany bohater główny tej jesieni!

Do następnego!

września 02, 2023

Moje nowości kosmetyczne | Lato 2023

Moje nowości kosmetyczne | Lato 2023

Hej! 

Tego lata uzbierało mi się sporo nowości kosmetycznych, więc zamiast recenzować każdy produkt z osobna, postanowiłam napisać zbiorowy wpis. Szkoda jednak, że nie mam przy sobie faktycznie wszystkich produktów, które używałam przez ostatnie dwa miesiące. Jestem oczywiście w rozjazdach i zazwyczaj zabieram ze sobą najpotrzebniejsze kosmetyki. Ale przejdźmy już do rzeczy - co znalazło się w mojej kosmetyczce w ostatnim czasie?


Na pierwszy ogień idą dwa szampony. Jeden jest z Isany i jestem z niego naprawdę zadowolona, więc jak skończę to opakowanie, na pewno kupię kolejne. Świetnie oczyszcza on skórę głowy i też fajnie odświeża. Warto jednak mieć na uwadze to, że nie jest to łagodny szampon. O ile pamiętam, zalicza się on do rypaczy, zresztą tak jak większość szamponów z Isany. Moja skóry głowy jednak się z nim bardzo polubiła, więc używam go prawie codziennie, tym bardziej, że mam przetłuszczające się włosy. Drugi szampon mam z Action - jeśli jesteście stałymi klientami tego sklepu, z pewnością go kojarzycie. Nie jestem włosomaniaczką i nie znam się na składach, ale wzięłam go, bo po prostu skusił mnie jego wygląd wizualny, haha. Oczekiwałam też, że po umyciu nim włosów, będą one przepięknie pachnieć bananem. Niestety się zawiodłam. Szampon jak szampon, używam, ale bez większych rewelacji. Bardzo podoba mi się jednak jego konsystencja i przyjemnie myje się nim włosy. Aczkolwiek po spłukaniu, zapach banana już znika.


Kolejnym produktem do włosów jest odżywka Isana Czarny bez & Truskawka. Wylądowała u mnie w koszyku z polecenia jakiejś influencerki na TikToku. Zdecydowanie warto było ją kupić. Zresztą sama się zdziwiłam, że jeszcze nie testowałam żadnej z tej linii odżywek. Naprawdę fajnie odżywia ona włosy, pięknie pachnie, a przede wszystkim nie kosztuje miliony. Tą odżywkę mam już na wyczerpaniu, więc w kolejce czeka następna do przetestowania, tym razem Pitaja & Owoce tropikalne.


Muszę się też pochwalić, że tego lata znalazłam w końcu idealny, a przede wszystkim skuteczny antyperspirant. Wymagało to lekkiego podszkolenia i nabycia nowej wiedzy, bo dotychczas używałam dezodorantów, które wcale nie radzą sobie z potem. Niwelują one zazwyczaj jedynie nieprzyjemny zapach. Przerzuciłam się więc na antyperspirant w kulce. Moim pierwszym wyborem był ten z Ziaji, gorąco przez wszystkich polecany, jednakże u mnie się nie sprawdził - strasznie podrażniał moją skórę. Znalazłam więc inny, kolejny produkt z Isany, i jestem naprawdę zadowolona. Faktycznie działa on przeciw poceniu i też nie podrażnia. Na lato idealny. Jedyny minus to taki, że trzeba uważać przy zakładaniu ubrań, ponieważ może zostawiać plamy.


W końcu przyszedł czas na produkty do pielęgnacji twarzy. To zdecydowanie mój ulubiony temat, gdyż lubię testować nowe kosmetyki i sprawdzać, jak zachowują się na mojej skórze. Cały czas tak naprawdę szukam swojej idealnej pielęgnacji, która zagwarantuje mi nieskazitelną cerę. Niestety nie ma tak łatwo, ale kilka z tych nowości dosyć dobrze mi się sprawdziło. Jedną z nich jest roślinny żel myjący do twarzy Soraya Plante. Pamiętam jeszcze, jak był namiętnie reklamowany może rok/dwa lata temu. Ja skusiłam się na jego przetestowanie dopiero teraz i powiem Wam, że jestem naprawdę zadowolona. To łagodna formuła , która idealnie nadaje się do porannej i wieczornej pielęgnacji.  Żel pozostawia fajne uczucie odświeżenia i oczyszczenia. 

Kolejnym produktem z Sorayakrople zwężające pory z linii Chlorofil. Oczywiście zdecydowałam się na nie ze względu na mój dość duży problem z rozszerzonymi porami w okolicach nosa. Dotąd nie znalazłam jeszcze rozwiązania, które poradziłoby sobie z tego typu niedoskonałością. Jak więc sprawdzają się u mnie te krople? Są w porządku, widać jakiś tam lekki efekt, jednakże nie jest to to, czego oczekiwałam. Zużyję je do końca, ale czy do nich wrócę? Wątpię. Duża zagwozdką jest także dla mnie ich stosowanie. Na opakowaniu można znaleźć informację, że krople należy używać po oczyszczeniu skóry twarzy, pozostawić na kilka minut, a następnie je zmyć i przejść do reszty pielęgnacji. Na początku oczywiście stosowałam się tej instrukcji, jednakże nie znalazłam w niej żadnego sensu. Od tamtej pory krople stosuję jak serum w swojej pielęgnacji i to rozwiązanie przynosi chyba lepsze efekty.

Z kroplami zamiennie używam serum multifunkcyjne z Numee. W swoim składzie posiada ono przede wszystkim niacynamid, dlatego też zdecydowałam się je przetestować. Nie zauważyłam jednak żadnych widocznych rezultatów po wprowadzeniu go do swojej pielęgnacji. Szkoda, bo wydawał się obiecujący.

Przedostatnim produktem jest normalizujący krem do twarzy Vianek. Jest to wersja na noc, ponieważ wersję na dzień miałam okazję przetestować już wcześniej i jestem z niej bardzo zadowolona. Krem świetnie matuje, faktycznie normalizuje i pozostawia taką przyjemną roślinną woń. Wśród tego zestawienia znalazł się jeszcze drugi krem, a konkretnie krem do twarzy Eco Sorbet z Bielendy. Ten z kolei jest bardziej nawilżająco-odżywczym rozwiązaniem na noc. Co więcej mówić - sprawdza się fenomenalnie. Moja skóra chyba jeszcze nigdy nie była tak dobrze nawilżona. Używam ten krem zamiennie z kremem od Vianka w zależności od potrzeb mojej cery i oba produkty na pewno kupię jeszcze raz w przyszłości. 


Wszystkie powyższe kosmetyki w ostatnim czasie używam praktycznie non stop. Szkoda jednak, że niektóre z nich nie sprawdziły się tak, jakbym tego oczekiwała. Jestem natomiast typem osoby, która nie lubi wyrzucać pełnych produktów, tylko dlatego, że nie zapewniają spektakularnych efektów. Zużywam kosmetyk do końca, czasem z nadzieją, że może jeszcze mnie zaskoczy.

Znacie te produkty? Co o nich myślicie?

Do następnego!

sierpnia 26, 2023

Tydzień w Edynburgu | Relacja

Tydzień w Edynburgu | Relacja

Hej! 

W tym roku dłuższy wakacyjny wyjazd spędziłam w Szkocji, a dokładniej w Edynburgu. Jest to miasto, w którym miałam już okazję być kilka lat temu. Dlaczego zatem postanowiłam tam wrócić? Ponieważ w Szkocji, niedaleko Edynburga, mieszka moja rodzina. W szczególności chciałam zobaczyć moją przyszłą chrześniaczkę. Jednakże nie mogło się obyć bez zwiedzania i tak też każdego dnia piętrowym autobusem jeździliśmy z moim narzeczonym do Edynburga. W zasadzie to zaliczyliśmy wszystkie atrakcje, które widziałam te 7-8 lat temu. Aczkolwiek szczerze mówiąc, mało zapamiętałam z tamtego okresu, więc miło było sobie tą pamięć odświeżyć. Poniekąd czułam się, jakbym na nowo odwiedziła poszczególne miejsca.

Pierwszy dzień, a w zasadzie pierwszy po przylocie, nie spędziliśmy jednak w Edynburgu, a kawałek dalej. To była w sumie jedyna okazja, abyśmy wszyscy mogli wybrać się gdzieś dalej autem. Zdecydowaliśmy się zobaczyć zatem The Kelpies, czyli dwie duże rzeźby przedstawiające końskie głowy. Są naprawdę imponujące i piękne. Cała tamtejsza okolica także jest bardzo ładna i przyjemna - idealna na spacery czy inne aktywności.




Popołudniem wybraliśmy się jeszcze dodatkowo w pobliże pewnego, małego zameczku. Do środka nie zamierzaliśmy wchodzić, bo oczywiście bilet wstępu był płatny i nie najtańszy, ale za to okolica była bardzo ładna, a także widok na zatokę.



Ostatnią atrakcją tego dnia była prywatna szkoła. A dlaczego akurat szkoła? Ponieważ bardzo przypomina mi Hogwart, haha. Naprawdę robi ona duże wrażenie i szkoda, że nie widać tego na zdjęciach. Oczywiście do środka nie można było wejść. Ogółem całe otoczenie szkoły jest pod stałą ochroną i nie jest ono dostępne dla zwiedzających. Nie myślcie jednak, że się tam zakradliśmy! Nic z tych rzeczy. Jak to się mówi - znajomości, lub coś w ten deseń.



W kolejnych dniach skupiliśmy się tylko i wyłącznie na Edynburgu i tak jak mówiłam, zaliczyliśmy większość najbardziej popularnych atrakcji, a wszystko to praktycznie za darmo. Codziennie także dojeżdżaliśmy aż do samiutkiego centrum piętrowym autobusem (tak, kursują one nie tylko w Londynie). Jedyna różnica to taka, że autobus nie był czerwony, jak to sobie zazwyczaj kojarzymy. Ale udało nam się znaleźć słynną czerwoną budkę telefoniczną i to całkowicie przypadkiem, ponieważ nie mieliśmy jej nawet w planach. To dość już jednak oklepana atrakcja i szkoda czasu, aby szukać jej po całym mieście, haha, a my głównie poruszaliśmy się w centrum, w którym kompletnie jej nie było. Mówiąc o centrum, mam na myśli słynną Princes Street i oczywiście stare miasto. W tej okolicy znajduje się najwięcej atrakcji.

Zwiedzanie zaczęliśmy od Calton Hill. Jest to wzgórze znajdujące się dosłownie na drugim końcu Princes Street. Często nazywa się je, a w zasadzie to monument znajdujący się na wzgórzu, "Edinburgh's Disgrace" czyli po prostu wstydem Edynburga. Dlaczego? Gdyż nie ukończono jego budowy ze względu na brak środków pieniężnych. Monumentem tym jest z kolei zabytek inspirowany ateńskim Panteonem. Calton Hill to w zasadzie takie szkockie Ateny, Akropol Północy. Moim zdaniem warto się tam wybrać, bynajmniej dla samych widoków. Ba, na wzgórze nie trzeba się nawet wspinać. Prosto z ulicy prowadzą schody na samą górę, których pokonanie zajmuje dosłownie 5 minut.





Natomiast najbardziej rozpoznawalnym monumentem w Edynburgu jest raczej Scott Monument, który znajduje się w Princes Street Gardens. Park ten z kolei także należy do najpopularniejszych atrakcji miasta. Jak sama nazwa wskazuje, biegnie on wzdłuż ulicy Princes Street, a w samym parku możemy znaleźć również Pomnik niedźwiedzia Wojtka Żołnierza. Spacerując ścieżkami, cały czas towarzyszy nam też przepiękny widok na Edinburgh Castle, zresztą jak w całym centrum miasta. 




W samym zamku niestety nie byliśmy. Wejście jest oczywiście płatne, a ponadto zawsze znajduje się tam mnóstwo turystów i kolejki są ogromne. Nacieszyliśmy się za to widokiem na zamek praktycznie przez cały nasz pobyt w Edynburgu. Pewną alternatywę znaleźliśmy także w Muzeum Narodowym Szkocji, które jest całkowicie za darmo, a w którym można spędzić calutki dzień. Trzeba jednak pamiętać, że muzeum jest czynne jedynie do godziny 17, dlatego też warto się tam wybrać najpóźniej w południe, aby móc na spokojnie wszystko zobaczyć. Myślę, że każdy znajdzie tam coś dla siebie. W muzeum znajdują się sale o różnorodnej tematyce - od zwierząt i modę po technologię i sztukę. Tego samego dnia wybraliśmy się również na Queen Victoria Street, która znajduje się rzut beretem od muzeum. To świetnie rozwiązanie dla fanów Harry'ego Potter'a, gdyż słynna ulica Pokątna była właśnie wzorowana na Queen Victoria Street. Niedaleko można znaleźć także kawiarnię, obecnie niestety zamkniętą, w której przesiadywała i pisała sama J.K. Rowling. Natomiast na samej ulicy znajdują się pamiątkowe sklepiki i bodajże muzeum o tematyce Harry'ego Potter'a. Pokusiłam się nawet na zakup breloczka z insygniami śmierci, haha. Nieco dalej z kolei znajduje się cmentarz, na którym można znaleźć grób Toma Riddle'a. Jako ciekawostka - na grobach tego cmentarzu widnieje wiele nazwisk, które J.K. Rowling użyła do swojej historii. Ogółem w Edynburgu znajduje się sporo miejsc związanych z Harry'm Potter'em. 





Jedną z ostatnich atrakcji jest Arthur's Seat czyli najwyższy szczyt Parku Holyrood położonego w centrum Edynburga. Oczywiście widoki z niego są zachwycające i tutaj również warto poświęcić cały dzień, aby powspinać i poprzechadzać się parkiem. Sam szczyt nie jest też wymagający, ponieważ wynosi on jedynie 250 metrów. Warto zabrać ze sobą kocyk, jakieś przekąski i nacieszyć się pięknym krajobrazem miasta. 

Zapomniałam też wspomnieć o Royal Mile, czyli kolejnej słynnej ulicy Edynburga, a w zasadzie ciągu kilku ulic, które prowadzą ze szczytu zamku. Zawsze przechadza się tam całe mnóstwo turystów, a w pobliskich kamieniczkach znajdują się kawiarnie i sklepy pamiątkowe. My weszliśmy także do jednego i kolejnego bezpłatnego muzeum o historii ludzi (?). Dosyć ciekawe, ale zajęło nam dosłownie 20 minut i uważam, że posiada ono niewykorzystany potencjał. Jeśli dobrze pamiętam, mniej więcej naprzeciwko znajdowało się również muzeum o historii zabawek dziecięcych, także darmowe, ale my już do niego nie weszliśmy. 








Edynburg jest naprawdę ciekawy i warto go odwiedzić, ale wcześniej też mieć dobry na niego plan. Pogoda niestety nie zawsze jest tutaj sprzyjająca, a powiedziałabym nawet, że w większości przypadków po prostu fatalna. Deszcz w Szkocji to norma i codzienność, dlatego też warto rozplanować sobie atrakcje w ten sposób, aby pogoda ich nie pokrzyżowała. Nam się dosyć udało, bo przez większość wyjazdu praktycznie nie padało, a jak wchodziliśmy na Arthur's Seat, było bardzo ciepło i słonecznie. Na ostatnim zdjęciu z Royal Mile widać jedynie, że spotkał nas nieprzyjemny i zimny deszcz. Wybierając się do Edynburga, trzeba mieć również na uwadze to, że nie są to greckie czy tureckie wakacje i temperatura tutaj jest trochę niższa. Jednakże dla fanów architektury, zwiedzania i oczywiście Harry'ego Potter'a jest to doskonała destynacja. 

Jak Wam się podoba Edynburg? Którą atrakcje najchętniej byście odhaczyli? A może byliście już w tym mieście?

Do następnego!

sierpnia 01, 2023

Home is where someone always thinks of you

Home is where someone always thinks of you
Dzisiaj nietypowy post. Dlaczego? Ponieważ chciałabym podzielić się z Wami moim nowym "nabytkiem". Czymś, o czym myślałam już od dłuższego czasu, ale wiedziałam, że sama się na to nie zdecyduję. Było mi po prostu szkoda pieniędzy i nie do końca wiedziałam, z czym to się je. Poprosiłam więc o tego typu prezent na moje urodziny, które miałam w maju. Nie spodziewałam się jednak, że faktycznie to dostanę, a miesiąc później miałam już swój pierwszy tatuaż.


Tak, tatuaż, bo to o nim właśnie mowa. Gdzieś tam skrycie marzyłam, aby w końcu zrobić sobie dziarkę. Długo myślałam nad wzorem, ponieważ nie chciałam tatuować byle czego. Gdy już byłam pewna swojej decyzji, poprosiłam na swoje urodziny o bon do studia. Ku mojemu zaskoczeniu wolne terminy były jeszcze w czerwcu, więc nie postanowiłam czekać i tak już od kilku dobrych tygodni mam tatuaż. Jest on nieduży, dokładnie taki, jak chciałam. "Home is where someone always thinks of you". Dlaczego taki cytat? Krótko mówiąc - bo jest po prostu piękny i w stu procentach się z nim zgadzam. Kojarzy mi się z moimi bliskimi, zwłaszcza rodziną. Uwielbiam mój dom rodzinny i zawsze chętnie do niego wracam. Poza tym kojarzy mi się także z młodością i taką beztroską, kiedy chodziłam do gimnazjum/liceum. Cytat ten zaczerpnęłam z jednego, popularnego anime, w zasadzie jedynego, którego obejrzałam w swoim życiu, właśnie będąc w gimnazjum. Nie brzmi on jednak do końca tak samo. Nieco cytat skróciłam, gdyż uważam, że wytatuowanie całego nie wyglądałoby już tak estetycznie. Jak myślicie?


Na miejsce tatuażu wybrałam natomiast wewnętrzną stronę ramienia. Nie chciałam, żeby od razu rzucał się on w oczy. Zależało mi na delikatności oraz na tym, aby w razie konieczności można go było łatwo zakryć. Z kolei samo tatuowanie przebiegło naprawdę przyjemnie. Spodziewałam się bólu, który chyba też stanowił niejaki czynnik powstrzymujący mnie przed samodzielna decyzją. W rzeczywistości jednak proces tatuowania w ogóle mnie nie bolał, a było to bardziej ciekawe uczucie. Cały zabieg trwał zresztą też dosyć krótko, może 40 minut? Razem z tatuatorką dłużej wybierałyśmy czcionkę cytatu, haha. I to co mogę przyznać - uczucie podczas tatuowania jest zdecydowanie uzależniające! Leżąc na fotelu, myślałam już o kolejnym tatuażu, choć nie miałam zrobionego nawet pierwszego! Jakiś zarys kolejnej dziarki może jest, ale na tą chwilę się powstrzymuje. Według mnie tatuaż powinien być przemyślaną decyzją, a w szczególności to, co chcemy tatuować. 


Mam wrażenie, że tatuaż z dnia na dzień podoba mi się coraz bardziej, zwłaszcza jak jest już wygojony. Nie żałuję tej decyzji, a wręcz przeciwnie - mam ochotę na więcej! Zobaczymy więc, co przyniesie czas.

Macie tatuaże? A może myślicie nad tatuażem?

Do następnego!

lipca 22, 2023

"Wendeta po śmierć" Nora Roberts | Recenzja książki

"Wendeta po śmierć" Nora Roberts | Recenzja książki

Hej! 

Nie ukrywam, lekka wtopa, ponieważ grubo spóźniłam się z tym wpisem, haha. Gdybym się spięła, z pewnością pojawiłby się on szybciej, jednakże i tak jest zaskakująco dobrze z moją aktywnością na blogu. Staram się korzystać z wakacji i wolnego czasu. Całkiem spontanicznie zdecydowałam się także na odświeżenie mojego pokoju i pomalowanie ścian. Na szczęście pomógł mi w tym narzeczony i uporaliśmy się z remontem w dwa dni. Poza tym byłam także na integracji firmowej i pierwszy raz spływałam kajakiem. Ciekawe doświadczenie, jednakże tego typu sport chyba nie dla mnie. Dwa dni temu zrobiliśmy sobie również mniejszą paczką w dwie pary wycieczkę do Suntago. Kupiliśmy bilety na cały dzień i skorzystaliśmy z prawie wszystkich atrakcji. Naprawdę świetna zabawa! Jedynym minusem były oczywiście tłumy ludzi. Niestety dłużej czekało się w kolejce na zjeżdżalnię niż się z niej zjeżdżało. Mimo wszystko było warto i kiedyś na pewno tam wrócimy!

O czym jednak w dzisiejszym wpisie? Dzisiaj wracam do Was z recenzją książki "Wendeta po śmierć" Nory Roberts. Uwielbiam tą autorkę i ta książka jest już którąś z kolei w mojej kolekcji. Na blogu chyba jednak nie recenzowałam jeszcze żadnej innej od Nory Roberts. Jest to zatem pierwsza recenzja książki od tej pisarki. Jej powieści to głównie thrillery, czyli mój ulubiony gatunek książek. Tą książkę dostałam  natomiast od mojej siostry już na święta Bożego Narodzenia. Zaczęłam ją czytać, jednakże brak czasu nie pozwolił mi jej dokończyć. Wróciłam więc do niej w te wakacje i postanowiłam, że ją Wam zrecenzuję. Dawno zresztą nie pojawił się na moim blogu żaden wpis z analizą książki. O czym więc jest "Wendeta po śmierć"?

Historia opowiada o pracy pani porucznik wydziału zabójstw nowojorskiej policji Eve Dallas. Tym razem zajmuje się ona śledztwem dotyczącym tajemniczej śmierci kilku mężczyzn. Okazuje się, że za morderstwami kryje się niejaka Lady Justice. Pozostawia ona zmaltretowane ciała mężczyzn przed ich własnymi domami. Ponadto dołącza do nich liściki zawierające wiersz, który wyjaśnia, dlaczego mężczyźni musieli zginąć. Eve stara się więc dowiedzieć, kim jest lub są mściciele i jaki jest motyw zabójstwa mężczyzn. 

Trudno tak naprawdę dobrze zrecenzować książkę bez zarzucenia odrobiny spojlera. Jedno jest jednak pewne - ta książka zdecydowanie zasługuje na to, aby ją przeczytać. Myślę, że spodoba się każdemu, kto tak jak ja kocha thrillery oraz dramaty z nutką wątku miłosnego. Choć historia de facto skupia się na śledztwie tajemniczych morderstw, przeplata się w niej również nieco romantyzmu. Wątek miłosny dotyczy tutaj w szczególności głównej bohaterki Eve oraz jej męża Roarka, który wspiera swoją ukochaną w pracy, a także jest samym konsultantem cywilnym policji i bierze udział w wielu wydarzeniach mających miejsce w książce. 

Historia jest naprawdę ciekawa i oryginalna. Nie jest to kolejny dramat o desperacji i zabójstwie "z miłości". Powieść porusza naprawdę wiele interesujących problemów. Jedyne do czego mogłabym się przyczepić to to, że koniec fabuły jest dość oczywisty, a tok wydarzeń jasno na niego nakierowuje. Gdyby zakończenie było bardziej niebanalne, książka nabrałaby jeszcze więcej charakteru. Każdy kolejny rozdział zachęca jednak do przeczytania kolejnego, aby upewnić się, czy nasze, a przede wszystkim przypuszczenia Eve Dallas są słuszne.

Książka nie należy do najkrótszych, ale naprawdę szybko się ją czyta. Cieszę się, że w końcu udało mi się ponownie po nią sięgnąć. Powiem Wam też, że jestem już w trakcie czytania kolejnych książek, które pewnie również niebawem tu zrecenzuję. Muszę jednak uprzedzić, iż najbliższy okres będzie u mnie znów dosyć intensywny, więc najbliższy post zapewne pojawi się dopiero w sierpniu. Jest sporo planów, w których mieści się miedzy innymi wylot na wakacje. Z niego także planuję napisać relację na bloga. Wyczekujcie!

Znacie Norę Roberts, a może nawet tą książkę? Co o niej myślicie? 

Do następnego!

Copyright © Zofia Adam , Blogger